Dla 1. Kompanii 151 Pułku Piechoty wojna zaczęła się od maszerowania. Pułk był rezerwą korpusu. Walka artylerii i wznoszące się kolumny dymu na kierunku południowo-wschodnim podczas marszu do granicy były pierwszymi oznakami wojny. Na łące, na południowym krańcu pewnej małej niemieckiej wioski granicznej tłoczyły się pojazdy; uciekający Volksdeutsche z Polski, z częścią szybko zabranego ze sobą mienia. Na twarzach nader wyraźne ślady przeżytej trwogi i niebezpieczeństwa. Spojrzenia żołnierzy spotykają się w niemym pytaniu ze spojrzeniami Volksdeutschów.
Idziemy ciągle dalej, jesteśmy w Polsce, nie muszą tego dowodzić odosobnione tablice oznaczające drogi i lasy, stan dróg i pól już o tym świadczy. Batalion zatrzymuje się pośrodku przesieki w lesie granicznym. Zrobiło się bardzo ciemno i odczuwalnie zimno. Dość blisko słychać wystrzały naszej artylerii, która musi stać gdzieś tu w lesie. Dalej w kierunku wroga gwiaździste niebo czerwieni się od pożarów.
Na jeden znak 1. Kompania maszerująca na szpicy Batalionu znika z przesieki na prawo i zalega, z karabinami w dłoni, bezgłośnie na skraju lasu. „Dowódcy kompanii do pana majora!”. W kilka minut zbieramy się wokół dowódcy batalionu, aby wysłuchać o położeniu i nanieść na nasze mapy przydzielone batalionowi odcinki dalszego marszu. Sztab batalionu udaje się naprzód, na południowy kraniec dużego lasu, środku którego znajdujemy się my, by nawiązać połączenie z naszymi najbardziej wysuniętymi naprzód oddziałami mającymi styczność z wrogiem, które powinniśmy jeszcze tej nocy zmienić. Kompanie mają zostać podciągnięte dopiero na specjalny rozkaz i wykorzystują krótką przerwę na przygotowanie sprzętu, płaszczy, na kawę i rozdanie porcji żywności. Jeszcze nie jesteśmy z tym gotowi, gdy motocyklista zabiera nas naprzód. W milczącym marszu, możliwie unikając wszystkich hałasów stukającego sprzętu kierujemy się najpierw na południowy kraniec lasu, gdzie powinny nas oczekiwać oddziały ze zmienianych jednostek mające pokierować nas na pozycje. Jako, że ich nie znajdujemy, kierujemy się po omacku do sztabu Batalionu i dowiadujemy tam, że na południe od nas, w przydzielonym Batalionowi odcinku nie ma już naszych oddziałów – historia ze zluzowaniem opierała się chyba na nieporozumieniu. Tym bardziej nagląca okazuje się dla Batalionu konieczność, aby pod osłoną nocy przesunąć się naprzód, by o świcie leżeć okopanym i gotowym do obrony na wskazanej pozycji.
Na krótko przed opuszczoną Dźwierznią pierwsze ślady walk: około dziesięciu zabitych polskich żołnierzy po obu stronach i pośrodku drogi. Odnosi się wrażenie, że wbiegli prosto w serię niemieckiego MG. Milcząc przechodzimy obok poległych dalej naprzód. Każdy zawiesza swoje myśli. Starym żołnierzom wojny światowej w obliczu tego widoku czas pomiędzy wojnami wydaje się jak wymazany, a młodzi Kameraden, przed którymi po raz pierwszy powiało tchnieniem żołnierskiej śmierci, wiedzą już z własnego doznania, że wojna to nie manewry.
W końcu osiągnięta zostaje czołowa pozycja na południe od doliny rzeki Mławki i nawiązane połączenie ze znajdującym się na lewo sąsiednim regimentem. Kompania okopuje się, jeden pluton w przedniej linii na wzgórzach czeka na południe od Mławki, dwa pozostałe głębiej, około południowego brzegu wioski Dźwierznia. Do świtu 3. września – niedzieli – cała Kompania znika w dołkach strzeleckich. Przy pomocy snopków ze stojących wszędzie na brzegu wioski spichlerzy każdy urządził się tak wygodnie jak się da. Kto nie jest przydzielony do obserwacji, śpi w swojej dziurze – oczy prawie same się zamykają. – Ledwie robi się jasno, na nowo rozbrzmiewają eksplozje i gwizdy przed nami i blisko naszych dołków strzeleckich, nad naszymi głowami, przede wszystkim zaś w opuszczonej Dźwierzni. Polska artyleria posyła swoje pierwsze niedzielne pozdrowienia, dobrze, że jesteśmy okopani. Nasza artyleria odpowiada, otrzymuje jednak przy tym tak silny ogień, że kilkakrotnie musi zmieniać pozycję. Jednak ten koncert, do którego przyzwyczajają się szybko także młodzi żołnierze, nie trwa długo. Już około godziny 9 mamy uczucie własnej przewagi ogniowej, Polak ostrzeliwuje teren coraz rzadziej i bezplanowo, nasze baterie musiały go skutecznie dosięgnąć.
Wczoraj wieczorem powiedziano nam, że przez niedzielę mamy pozostać na pozycjach. Przed nami Poalcy mieli silnie umocnioną pozycję bunkrów, której szturm zakończył się niepowodzeniem. Dlatego czołgi miały atakować okrążając Mławę i w ten sposób zmusić Polaków do opuszczenia ich linii bunkrów na północ od Mławy. Miało tak być do poniedziałku, czy jednak teraz ma być inaczej?
Tak jest, w wojnie wszystko jest niepewne, położenie ciągle się zmienia, nie dziwimy się więc, kiedy około godziny 11 idziemy dalej. Najpierw dwa ulokowane w głębi na południe od Dźwierzni plutony 1. kompanii zostają podciągnięte aż do wzgórza 3. plutonu na południe od Mławki, 1. pluton do zamknięcia luki pomiędzy 1. i 7. Kompanią zostaje ulokowany rozciągnięty na prawo, 2. pluton pozostaje jako rezerwa w dolinie Mławki.
Nadchodzące od obu ulokowanych w przedniej linii kompanii – 1. Kompanii z prawej, 2. kompanii z lewej – meldunki z obserwacji wroga dają mało obiecujący obraz dla ataku. Na północnym krańcu głębokiego na około 3 km lasu, na grzbiecie małego wzniesienia Polacy usadowili wyposażony we wszystkie nieprzyjemności bunkier. Po obserwacji przez lornetkę można powiedzieć, że nic tam nie brakuje: betonowy bunkier ze strzelnicami, dobrze zamaskowane flankujące pozycje ciężkich karabinów maszynowych w powiązanych ze sobą rowach strzeleckich, jak i w koronach znajdującego się z tyłu lasu, przed tą pozycją zamknięte zasieki, z pojedynczymi, zamkniętymi kozłami hiszpańskimi /spanische Reiter/ przejściami, z wysuniętymi naprzód, na północ czołami sap i także z przeszkodami przeciwpancernymi, które są zabetonowane pionowo w określonych odstępach, poprzedzane rowami dużych rozmiarów. Sporo więc dla ataku jednego batalionu piechoty z dwoma kompaniami strzelców w pierwszej linii! Szczególnie, jeżeli weźmie się jeszcze pod uwagę niekorzystne dla atakującego warunki terenowe. Te są wynikiem konieczności zbiegnięcia przy przejściu do ataku ze wzgórza do obniżenia terenu, poprowadzenia ataku przez 800 metrów w tym całkiem płaskim obniżeniu i potem znowu wspinania się przed zasiekami z drutu kolczastego do natarcia (włamania).
W środek tych rozważań trafia rozkaz ataku batalionu, co prawda jeszcze nie rozkaz do samego włamania w linię bunkrów, ale do podejścia do ostatniej wysokiej muldy terenu, przed zejście do obniżenia. Dowódca batalionu sam daje rozkaz, przy dokładnym określeniu linii do osiągnięcia w terenie. Ledwo zostaje wydany rozkaz, gdy zdyszany meldunkowy przybiega z tyłu: „Pan major podejdzie do aparatu, by odebrać ważny rozkaz”. Major kieruje się do telefonu polowego i znika z tyłu, ja sam biorę do siebie dowódcę plutonu 1. Kompanii i daję rozkaz kompanii do dojścia do wskazanego przez batalion odcinka terenu. Rozłożenie kompanii w ataku pozostaje jak dotąd: 1. pluton z prawej, 3. z lewej, 2. pluton z tyłu środka kompanii w rezerwie, na razie jeszcze w dolinie Mławki. Zostają ustalone granice kompanii i plutonów. Szybko, wyruszać!
Tymczasem jest już godzina 12. Posuwając się z oddziałem kompanii na wysokości 3. plutonu słyszę nagle z tyłu łoskot i dudnienie w powietrzu.
To, o czym my piechurzy dotąd słyszeliśmy tylko lub widzieliśmy coś z tego w filmach, przeżywamy tutaj osobiście, w niemożliwej do zapomnienia wyrazistości. Oddziały naszego lotnictwa bojowego pędzą naprzód. Bombowce nurkujące i myśliwce, klucz za kluczem, eskadra za eskadrą, to musi być cały dywizjon, albo jeszcze więcej! Nie liczymy, widzimy tylko i podziwiamy cud naszej Luftwaffe, który odgrywa się teraz przed naszymi oczami. Oto bombowce nurkujące rzucają się we wściekłym locie na polskie linie bunkrów. Klucz po kluczu pikuje do ziemi, aż można pomyśleć, że wbiją się w ziemię. Ale ani o tym myślą! Z niemal niepojętą pewnością śmiertelnie odważni piloci na wysokości 100 m znów podrywają swoje maszyny. Dawno zrzucili swoje bomby – widzimy je dokładnie -, i w kilka minut linia bunkrów i znajdujący się za nią las ogarnięty zostaje przez dym i obłoki eksplozji. To przedstawienie powtarza się w ciągu 10 minut kilkakrotnie, przy ostatnim nadlocie polskie przeciwlotnicze karabiny maszynowe zdają się wyjść z początkowego osłupienia. Słyszymy wściekły ogień km i widzimy jak z silnika jednego z naszych dzielnych Stukasów buchają płomienie, które wkrótce obejmują całą maszynę. Oto ktoś uwalnia się z maszyny i skacze na spadochronie, dla drugiego jest już za późno. Słyszmy tylko jeszcze jedną silną detonację przy upadku maszyny w las, i wysokie na dziesięć domów płomienie eksplodują w niebo. – Śmierć lotnika! – Ale z powrotem na ziemię. Wskazany czas: dalej na wroga! Rozkazu batalionu do włamania w linię bunkrów wprawdzie nie ma. Tu jest jednak jeden: włamanie! I czym prędzej, nim wróg otrząśnie się z tego „bombowego” przerażenia (tutaj w dosłownym znaczeniu tego zwrotu). Bo jest jak sparaliżowany! Rzeczywiście, idąc przed siebie możemy się pokazać, nie pada żaden strzał ze strony wroga. A więc nic jak tylko naprzód! Pierwszy pluton już osiągnął leżący w prawym odcinku kompanii lasek w obniżeniu, ustawił swoje MG na stanowiskach, już sam udałem się w to miejsce z oddziałem kompanii, aby prowadzić stamtąd dalszy atak, gdy dotarł do mnie rozkaz batalionu aby wraz z kompanią szybko wycofać się na pozycje wyjściowe.
Czy dobrze słyszę, teraz się wycofać, kiedy w najlepsze szturmujemy i kiedy wrogi ostrzał prawie ustał? – Jakie przyczyny leżą u podstaw wydania tego rozkazu?
Dobrze zamaskowani pojedynczo wracamy przez wspomniany lasek. Ja sam biegnę do sztabu batalionu, aby wziąć dalsze rozkazy. Właśnie dyktowany jest nowy rozkaz ataku. Określa w szczególności użycie ciężkich broni piechoty, ciężkich MG, dział piechoty i przeciwpancernych. Dowiadujemy się też, że przeprowadzony zostanie jeszcze jeden nalot bombowców nurkujących. Także artyleria będzie wspierać nasz atak, wyznaczony na godzinę X.
Krótką przerwę w bitwie kompania wykorzystuje aby wziąć coś do żołądka. Kuchnia polowa zostaje podciągnięta aż do doliny Mławki, każda grupa wysyła 1 do 2 żołnierzy w celu przyniesienia jedzenia w menażkach do przednich linii, pojedynczy znajdujący się na przedzie Kameraden muszą się jednak obyć na czczo, bo Polacy znowu prowadzą żywy ostrzał. Ja sam powróciwszy śmiertelnie zmęczony do polowego stanowiska dowodzenia kompanii zamykam, na chwileczkę oczy i zrywam się dopiero, gdy telefonista przekazuje mi już odszyfrowany przekaz. Czytam: „czas X to godzina 17:20”. Po tym czasie artyleria ma jeszcze przez 15 minut ostrzeliwać bunkry, po czym ma nastąpić nasze włamanie. No, więc dalej! Do 17:20 jeszcze pół godziny. Spokojnie zostają poinformowani dowódcy plutonów, z ciężką bronią piechoty, która dotarła w międzyczasie gruntownie omówione zostaje jeszcze raz wsparcie ogniowe. Trzy działka pak mają strzelać w szczeliny obserwacyjne bunkra, dowódca plutonu ciężkich MG otrzymuje zadanie zmuszenia wrogich gniazd km do milczenia. Ten sam rozkaz, z dokładnie oznaczonymi punktami celowania, ma przydzielony lekki pluton dział piechoty.
Teraz nasze ciężkie bronie piechoty mają pierwszą okazję w tej wojnie aby udowodnić, że coś potrafią. Udowodniły! Punkt 17:20 ich plujące ogniem paszcze rozpętują prawdziwy piekielny koncert. Pod osłoną ich ognia 1. kompania idzie naprzód, po lewej z tyłu towarzyszy jej druga kompania. By osiągnąć wrogie zasieki trzeba pokonać około 600 do 800 m wolnej przestrzeni. Kompania pokonuje tę odległość na zmianę strzelając i posuwając się naprzód w zaledwie godzinę.
Dzięki celnemu wsparciu ogniowemu, w szczególności kompanii MG, udaje się to naszym atakującym z całkiem małymi stratami. Nieprzyjemne są tylko flankujące gniazda km Polaków, które mimo naszego ognia trzymają się twardo i zacięcie. Pole łubinu, a dalej w stronę wroga pole kartofli pomagają nam w tym nieprzyjemnym ogniu znaleźć niezłe ukrycie. Każdy wciska nos w ziemię jak głęboko może, grzebiemy się w ziemi jak flądra w piasku Bałtyku. Gniewamy się tylko na naszą artylerię, strzela za blisko. Ciągle musimy strzelać zielone rakiety sygnalizacyjne, aby osiągnąć przeniesienie naprzód ognia. W międzyczasie zrobiła się godzina 18:30. Na czerwono po prawej od nas zachodzi słońce, słoneczny dzień późnego lata chyli się ku końcowi. Niezwykłe, że w tym położeniu rozważa się jeszcze naturę, wywołane jest to jednak zapewne zderzającą się przeciwnością, spokojnej, pięknej natury z jednej, i wojennej pochodni z drugiej strony. Jak pochodnia wydaje się teraz całe otoczenie. Wieś Piekiełko w sąsiednim prawym odcinku płonie, spichlerze przed nią strzelają wielgachnymi płomieniami w niebo. Po prawej pierwszy pluton wykonuje już przejścia w zasiekach, wtedy odkrywam nagle na lewo ode mnie naturalną lukę. Polacy nie zdążyli już na tym odcinku zamknąć przeszkód. A więc dalej przez tę lukę!
Kompania uderza dalej naprzód. Z początkiem ciemności trzymamy leżącą w odcinku 1 kompanii polską pozycję mocno w naszych rękach.
źródło: Kampferlebnisse aus dem Feldzug in Polen 1939, 1940 r., str. 11;