Nocne zadanie pod Mławą

Feldwebel Schade, Pionier-Bataillon 11

Nocne zadanie pod Mławą 1
Polska zapora przeciwpancerna pod Mławą: rów, szyny kolejowe, drewniane bale.

Nasze oddziały uderzeniowe, Stosstruppen, leżą w gotowości między dołkami strzeleckimi piechoty. Dzisiaj w nocy ponownie mają zaryzykować uderzenie na linię schronów bojowych. Od ostatniego zafalowania terenu do pozycji wroga jest kilkaset metrów otwartego pola ostrzału. Dlatego Polacy powstrzymywali każdą próbę podejścia, w dzień i w nocy. Niemożliwym zdaje się podejście do schronów które w dodatku zabezpieczonych jeszcze zaporami szynowymi, drutem kolczastym i rowami. Zadanie jest bardzo trudne. Wiele krwi kosztował już ten odcinek.

Celem ataku są dwa ostatnie schrony, opierające się po prawej o ogromny obszar podmokły. Jeżeli uda się tutaj zrobić wyłom, unieszkodliwić te dwa bloki z żelaza i betonu, najtrudniejsza część pracy będzie za nami. Oddziały uderzeniowe mają zostać dobrze wyposażone w ładunki zespolone i przedłużone by – w przypadku udanego uderzenia – sukces nie stanął pod znakiem zapytania z braku materiałów wybuchowych.

Jest późny wieczór, może tak koło godziny 22:00. Wracam właśnie z zadania, gdy w kompanii w największym pośpiechu przygotowywane są ładunki przedłużone. Nadzieja, że teraz będę miał kilka godzin odpoczynku znów pryska. Jako, że znam każdą drogę w naszym pasie ataku otrzymuję zadanie przeniesienia – wraz ze skleconą drużyną – ładunków naprzód. Księżyc świeci jasno na niebie. Mgliste obłoki powoli przesuwają się przed nim w szerokich, pofalowanych strzępach. To jedna z tych jasno-bladych nocy księżycowych, która wprawdzie wydaje się jasna, ale w której w rzeczywistości widzi się tylko niewyraźnie. Wściekły ogień, jaki przywitał nas jeszcze przed paroma godzinami zupełnie zamilkł. Panuje całkowita cisza, żadnego hałasu – jak w najgłębszym pokoju. Bez potrzeby krycia się, idziemy prosto w kierunku linii walk. Spotykamy gońców i noszących jedzenie. Szybko docieramy do stanowiska dowodzenia pułku i po krótkim czasie jesteśmy na stanowisku dowodzenia batalionu, gdzie mam otrzymać dokładne wskazówki.

Oddziały uderzeniowe w międzyczasie podeszły naprzód i mają dotrzeć do najbardziej wysuniętego stanowiska 3. plutonu jednej z kompanii. Więcej nie wiadomo. Podchodzę z moimi ludźmi aż do ostatniego zafalowania terenu, które jak wielki wał daje naszej piechocie bezpieczne i pewne schronienie. Większość żołnierzy leży, śpiąc w swoich dołkach strzeleckich. Tylko kilku czuwa i ubezpiecza w kierunku wroga. Staram się dowiedzieć o 3. pluton i o odpowiedzialnego za przedsięwzięcie Leutnanta, orientuję się jednak wkrótce, że nie mają tutaj wiadomości o dokładnym położeniu i drodze oddziału uderzeniowego. Biegnę z powrotem do punktu dowodzenia batalionu i jeszcze raz proszę o wskazówki od gońca; także tam nie potrafią mi pomóc. Cholera! Wiem, że każda minuta jest kosztowna; muszę znaleźć oddział uderzeniowy!

Zostawiam moją drużynę w ukryciu i udaję się na poszukiwania wraz z pewnym Gefreitrem, któremu każę iść 30-40 metrów za mną. Pytam, pytam i pytam. 3. plutonowi miał rzekomo udać się skok przez wał ziemi. Podobno okopał się gdzieś na przedpolu. Ostrzegają mnie przed podchodzeniem prosto przez naszą pozycję. Ale nie ma czasu na obejścia. Seria karabinu maszynowego wystrzelona z prawej przelatuje zaraz obok mnie; poszła za wysoko. Można bezkarnie biec dalej. Coś takiego wie się już długo, bez dużej dozy myślenia. Jako sylwetkę, na nasypie, można było człowieka dostrzec, ale teraz – przycupniętego na łące… Polacy musieliby mieć już szczęście, żeby mnie załatwić. Tak się myśli. Wtedy daje o sobie znać też schron bojowy przede mną. Aha, ten też coś zobaczył! Już mniej przyjemnie. Zaczyna się szalona bieganina i poszukiwanie na przedpolu.

W końcu znajduję żołnierzy 3. plutonu, głęboko okopanych. Pytam i pytam, biegam od jednego do drugiego. Nikt nie wie, gdzie podział się Leutnant. Tam na lewo po drugiej stronie, gdzieś tam, tam już musi być. A więc w lewo, dalej, ciągle dalej! Ogień jest coraz celniejszy. Czuje się, że człowieka widzą. Ale księżyc pomaga nam ze swym nieostrym światłem. W momentach gdy leżę, spoglądam na ukos w górę i myślę: „Tak dalej, stary!”.

Miejsce, gdzie trafia seria karabinu maszynowego jest tak blisko, że daje do myślenia. W tym momencie można robić tylko naprawdę małe skoki. Sypią się przekleństwa. Gefreiter cały czas nieźle dotrzymuje tempa. „Całkiem w porządku”, myślę.

Osiągam kępę drzew. Pod nimi – dwa postrzelane pojazdy pancerne. Uważam to miejsce za odpowiednie do przeprowadzenia uderzenia i mam nadzieję, że znajdę tam moich Kameraden. Teraz jestem już całkiem blisko. W napięciu zastanawiam się, czy moje przypuszczenia były słuszne. Straszliwie wygląda w nocy ta zamglona kępa drzew z czarnymi stalowymi kolosami. To nie są widoki dla bojaźliwie usposobionych, nie dla tych, którzy nie oduczyli się jeszcze naturalnego strachu przed nocnymi zjawami. Podczas setek nocy na wypadach i na obozach już jako chłopcy zaczęliśmy się uczyć, jak zrobić sobie z nocy sojusznika. Jakże sensowną dla nas pracę wówczas zrobiliśmy – to miało ciągle na nowo potwierdzać mi życie. Szczególnie jednak tutaj, podczas wojny, tak wiele z tej pracy naszego narodowego związku młodzieżowego znalazło swoje zastosowanie w praktyce.

Jeszcze parę kroków w pochylonej postawie. Coś ciemnego leży między pojazdami pancernymi. To mogą być tylko żołnierze w ukryciu. Ogarnia mnie wielka radość. Jestem teraz w odległości około 10 metrów. „Hallo!” wołam cicho, „Hallo!” – trochę głośniej. Żadnej odpowiedzi. Lekki wietrzyk cały czas gra tej nocy na hełmie tę samą melodię. „Śpią”, myślę, „jak wielu w tym momencie.”

Doskakuję do nich kilkoma susami. Leżą dwaj – a więc podwójna czujka. Naprawdę śpią. Łapię jednego za ramię i potrząsam nim: „He – H…!”. Więcej nie muszę mówić, stanęłoby mi zresztą w gardle. Powoli zabieram swoją rękę i wstaję. Nie, martwych nie obudzę. Znów strzały km. Idę krok w cień drzewa; dotykam palcami płyty pancernej „straszliwe pudła”, myślę. Spoglądam jeszcze raz ku martwym kolegom. Potem znów jestem na otwartym polu. „Dalej!”, wołam do Gefreitra.

Ogień robi się znowu nieprzyjemny, pociski gwiżdżą zbyt blisko, uderzenia są za gęste. Do dwóch km dochodzi trzeci; także z naszych stanowisk leci kilka serii. Jestem wdzięczny za bruzdy pól, które w tym momencie zaczynają się jak na zamówienie. […] Leżymy przed zapora przeciwpancerną z ciężkich szyn i drewnianych okrąglaków. Trochę za nią – polskie druty kolczaste, dla których przeznaczone są nasze ładunki przedłużone. Jestem zupełnie świadom mojego krytycznego położenia. Ale chcę wypełnić zadanie. […]

„Tam ktoś jest, Herr Unteroffizier!” woła nagle Gefreiter. I rzeczywiście – ktoś przechodzi między szynami, dobre 75 metrów przede mną. Nie chcę tutaj głośno wołać. W nocy słychać to za daleko. Robię dwa skoki i jestem dobre 25 m dalej, przy cieniu.

„Hallo!”, wołam stłumionym głosem. Wtedy postać zatrzymuje się, idzie dwa, trzy kroki w moim kierunku i znów stoi. „Wariat?” myślę, „Kładź się!”, wołam gniewnie szczerze uniesiony, „Jesteście wariat, żeby sobie tak tutaj spacerować!”

Wtedy klęka. Dobrze usłyszał, ale najwyraźniej mnie nie widzi. Podnoszę się trochę. Na tle nieba widzę wyraźnie obrysowaną sylwetkę polskiego hełmu. Bezpiecznik w ruch. Trzymam karabin gotowy do strzału. Tego się nie spodziewałem. Palec spoczywa na spuście. Będzie postrzał w pierś, jak nic! Zginam palec… – nie – podnoszę głowę. Polak kuca cały czas nieruchomo; swój karabin ma najwyraźniej na plecach. Widzę cień, coś jak kreskę – pistolet?

„Häde hoch!” wołam do niego, „Hände hoch!”. Podnosi je powoli, aż do ramion. Wstaję, bezgłośnie jak kot, robię skok ku niemu. Jestem od niego tylko o kilka kroków. „Ręce do góry!”, syczę, bo chce je znowu opuścić. Teraz widzę jak drży, jak ze strachu prawie nie może utrzymać rąk. „Rzuć broń!”, wołam. Ma karabin maszynowy na plecach i w swym zdenerwowaniu prawie nie umie zdjąć pasa nośnego. „Rozumie więc niemiecki”, myślę sobie.

Teraz stoję obok niego. „Masz pistolet?” – pytam. „Nie”, bełkocze. Szybko go rewiduję. Szarpię się z jego bagnetem – jest przyrdzewiały. „Chodź ze mną, marsz!” Pędzę go przed sobą. Km znów zaczyna terkotać. Ta seria była dla nas. „Dalej, dalej! Tempo, tempo!”. Docieramy do osłony przy pojazdach pancernych.
Gefreiter w tym czasie leżał z karabinem gotowym do strzału i ubezpieczał mnie. Nie wierzył, że to się dobrze skończy. Teraz dokładnie przeszukuje jeńca. Wspólnymi siłami udaje się wyciągnąć bagnet. Ogarnia mnie żal: karabin maszynowy angielskiego wzoru został gdzieś tam na łące.

„Idź już! Ja zaraz was dogonię!”, biegnę z powrotem przez łąkę do starego miejsca i szybko też znajduję km. Serie ze schronu bojowego strzelane są rzadziej. Pocąc się targam km ze sobą. Szybko doganiam obu. Kiedy ponownie osiągamy stanowisko 3. plutonu, oddaję zdobytą broń, aby móc szybciej wrócić. Polak jęczy, nie umie tak szybko biegać, ale musi. Oddaję go do punktu dowodzenia batalionu. Zostaje szybko przesłuchany. Jego zeznania są ważne i bardzo pocieszające.

Jest pół-Niemcem, którego zmuszono do służby w armii. Jego matka pochodzi z Poznania. – „Być może będzie kiedyś z niego cały-Niemiec”, myślę sobie i cieszę się, że przed pół godziną nie zgiąłem całkiem palca. Wprawdzie w tamtej chwili nie myślałem o tym, by oszczędzić człowiekowi śmierci, dlatego, że może pewnego dnia będzie dobrym Niemcem. Po prostu uważałem wziętego do niewoli żywego Polaka za bardziej wartościowego niż martwego. Ta myśl ma się okazać słuszna: teraz dowiadujemy się, że po drugiej stronie, w okopach i schronach bojowych ma właśnie miejsce rozprzężenie, że Polacy są zdemoralizowani i niezdolni do zdecydowanego oporu jak ten stawiany do tej pory. Nieopisany strach przed horrorem nowego ataku z powietrza następnego ranka sprawia, że żołnierze w nocy uciekają i dezerterują, o ile tylko nadarzy się okazja. Polska linia może być teraz tylko słabo obsadzona. „Lotnictwo, och, – straszne – straszne!”, mówi w łamanym niemieckim, a wspomnienie przemyka jak dreszcz przez jego ciało.

Nocne zadanie pod Mławą 2
Lej po trafieniu bomby Stukasa obok polskich stanowisk, wrzesień 1939 r.

Nie mam czasu. Muszę znaleźć oddział uderzeniowy. Moje poszukiwania trwają dalej, w końcu mam szczęście. Oddaję materiały wybuchowe i odsyłam drużynę z powrotem. Sam zostaję jeszcze na miejscu, aby móc złożyć później kompanii meldunek o powodzeniu akcji oddziału uderzeniowego.

Tak właśnie można mieć szczęście w nieszczęściu. Nie był to żaden czyn bohaterski – całkiem zwykłe przeżycie jak to codziennie na froncie. Miałem niesłychane szczęście. Wiem to i wciąż jestem za to wdzięczny. To było trzymające w napięciu, piękne przemykanie się. Mogło skończyć się zupełnie inaczej. W każdym razie: był to pierwszy jeniec kompanii. Z tego można się cieszyć!

Źródło: Pioniere im Kampf, red. Oberstleutnant Liere, Berlin 1942 r, str. 30-37, tłum. Hainrich