Tylko jeden most prowizoryczny

„Po wszystkim brakowało 40 kolegów…”

Były setki mostów jak ten pod Caryczanką. Miejsc ich budowy nie trzeba było najpierw zdobywać, nie trzeba było też dokonywać bohaterskich czynów by ich bronić, ale i one wymagały ofiar. Heinz Brückmann – Pionier w 2. Kompanii Panzer-Pionier-Bataillon 4, 13 Dywizji Pancernej wspominał o marszu na wschód w lecie 1942 roku

Most prowizoryczny 1

Na początku zanosiło się na to, że zmierzamy ku wspaniałym czasom. Było późne lato, pełne błękitu i tęsknoty, jakie zna tylko Ukraina. Głęboki spokój panował w Caryczance, dużej, bogatej wiosce. Wroga ni widu ni słychu.
Nagle w wiosce zaroiło się od włoskich żołnierzy. Mieli przekroczyć „Mały Oriol” i rozszerzyć niewielki przyczółek. W międzyczasie łapali kury. W powietrzu latało pełno białych piór.
Przeprowadzamy rozpoznanie rzeki. Kikuty zwęglonych pali wskazują miejsce, gdzie jeszcze niedawno stał most drogowy. Wysadzili go rosyjscy saperzy – robota pierwszej klasy. Niczego nie da się wykorzystać. Dowódca ustala nowe miejsce budowy 200 metrów w górę rzeki.
Oddział natychmiast zajmuje się mierzeniem, kreśleniem, pomiarami głębokości. Pół batalionu rusza w bezleśną Ukrainę w poszukiwaniu drzewa. Nasza 2. Kompania Panzer-Pionier-Bataillon 4 ma zbudować długi na 70 m most prowizoryczny o udźwigu 20 ton przez Mały Oriol – dopływ Dniepru.
Nie mamy zestawów mostowych, cała 17 armia już ich nie ma: wszystkie zostały użyte do zbudowania mostu na Dnieprze pod Krzemieńczukiem. Przez most prowizoryczny który mamy zbudować, przejechać ma z przyczółku pod Caryczanką 13. Dywizja Pancerna do której przynależy nasz batalion. Następnie ma przejść do ataku i odrzucić stawiających silny opór Rosjan pod Zaporoże i Dniepropietrowsk. Tyle, że: budowa mostów prowizorycznych to nie nasze zwykłe zajęcie, my budujemy mosty „wojenne” (Kriegsbrücken) pod nosem wroga. O budowie mostów prowizorycznych można myśleć tylko na tyłach i gdy nie ma w pobliżu przeciwnika – myśl o tym niesie nam nutkę przytulności.
Przygotowujemy najazd i zjazd, podpory dla początkowych belek, i rozkoszujemy się słońcem późnego lata. Wtedy docierają piechurzy, stawiają karabiny w kozły i przeszukują swoje koszule w poszukiwaniu wszy. Doszli tutaj na własnych nogach z Niemiec. Dotyka nas twardość i skromność ich świata, i spoglądamy na nich z mieszaniną współczucia, podziwu i buty. Nieszczęsne stworzenia – myślimy. Budujemy dla nich i dla Włochów przez Mały Oriol kładkę na łodziach gumowych, by mogli przejść suchą stopą.
Niebiosa odwdzięczają nam się za to cudem: ze stromego brzegu nagle zjeżdżają samochody ciężarowe, zapakowane po brzegi nowiusieńkimi belkami ze składu drewna, który widziany jest także przez wroga, co nas jednak nie martwi.
Mamy między sobą stolarzy z Hamburga i Magdeburga – spokojnych, niezawodnych żołnierzy. Przy budowie mostu pomocniczego zapominają o wojnie w Rosji. Pracują w skupieniu, miarki, jak znak stanowy, wetknięte w cholewy butów. Planujemy dwanaście podpór. Silnikowy kafar wozimy od kampanii w Polsce. Dociera na czas. Ale wraz z nim przybywa też nieszczęście. Kiedy na brzeg niesiony jest pierwszy ponton dla kafara, do tej pory spokojne miejsce zamienia się w scenę pełną wybuchów, wrzasków, krzyków, kurzu i zamieszania. Pięć pocisków artyleryjskich trafiło dokładnie w znajdujące się na tym brzegu miejsce budowy mostu. Z dwudziestu żołnierzy niosących ponton ośmiu jest ciężko rannych, ponton jest w kilku miejscach przedziurawiony. Spadając ta metalowa skrzynia przygniotła kilku Pionierów. Sanitarki przyjeżdżają szybko, piechurzy z pobliskiego sztabu pułku pomagają niezwłocznie. Domyślamy się, że to tylko początek. Nie mylimy się. Wróg strzela nieregularnie, czasem pojedynczymi pociskami, czasem salwami. Oprócz tego rosyjscy lotnicy przeszkadzają nam swoimi małymi bombami.
Fatalne jest to, że nie możemy się nigdzie ukryć, nawet gdy we właściwym czasie słyszymy gwizd nadlatującego pocisku. Gdy w ośmiu niesie się długą belkę, a na każdego przypada dobry cetnar, trudno paść na ziemię. Jeszcze gorzej jest, gdy 18 albo 20 żołnierzy niesie stalowy ponton. Na poszyciu mostu nie ma też nic, za czym można byłoby się ukryć, ani dziury, ani drzewa, ani muru. Kiedy drewno zgrzyta i trzaska, gdy wiązania trzęsą się jakby miały zaraz zostać rozerwane, kiedy na ziemię wali się żołnierz obok, wtedy chce się dać za wygraną, ale jeszcze starcza sił.
Tak bardzo zajmują nas własne troski, że niemal nie zważamy na odgłosy bitwy dochodzące do nas coraz wyraźniej z przyczółka. Włosi gnają z powrotem przez kładkę na łodziach gumowych: „Italia kaputt!”.
Zbliża się ogień karabinów maszynowych, ranni transportowani są na tyły. Nagle słyszymy wstrętne „Urrrrraaaa” Rosjan. Sytuacja staje się dla nas jasna. Ustawiamy oddział MG jako ubezpieczenie na drugim brzegu, więcej zrobić nie możemy. Jednakże słyszymy też ogień ciężkiej broni naszych. Mamy zaufanie do naszych piechurów tam na przedzie. Staramy się, nawet gdy jest to trudne, ignorować trwający cały dzień ogień piechoty; zwłaszcza przy eksplozjach pocisków z moździerzy nie jest to łatwe.
Przed wieczorem bitewny hałas ucicha. Podziurawiony ponton uszczelniamy obciągając go z zewnątrz pospinanymi Zeltbahnami (celtami namiotowymi). Rozpoczynamy wbijanie pali kafarem. Szyna ciężkiego młota kafara podnosi się wysoko w wieczorne niebo. Wschodzący księżyc odbija się w brudnych falach, ciągle słychać odgłos szufli, którymi wylewana jest woda z uszkodzonego pontonu. Po kilku nieudanych próbach odpalenia silnik kafara zaskakuje. Młot uderza raz, drugi, trzeci – za każdym razem słychać uderzenie, które przerywa nocną ciszę – możliwe, że słyszy je też wróg – jak daleko właściwie jest on od nas?
Czwarty raz, piąty raz – „Wystrzał!” – ktoś krzyczy. Silnik milknie. Nasłuchujemy. Serce łomocze. Nic. Dalej! Młot opada – raz, drugi, trzeci – łomot, cztery eksplozje – ale dalej. Młot znowu uderza, raz, dwa… Trudno utwierdzić pal w tym miękkim podłożu.
Nikt nie myśli o wesołych powiedzeniach, które zwykliśmy wypowiadać przy wbijaniu pali kafarem w lepszych czasach, i które ceniliśmy. Co chwilę przerywamy, nasłuchujemy, przykurczamy się, gdy eksploduje pocisk. Prawie dajemy za wygraną. Tylko grupa wbijająca pale jest jeszcze przy moście. Kto jest zbędny, opuszcza miejsce budowy. I ciągle: cztery, pięć uderzeń młotem kafara, i pauza, i eksplozja z błyskiem i hukiem. Rankiem jesteśmy ścierpnięci, rozbici, smutni i zmęczeni. O dziwo nie ponieśliśmy w nocy żadnych strat.
O świcie nadlatują samoloty, artyleria strzela dalej, wzmaga się bitewny tumult. Pomimo tego znosimy belki, posuwa się praca przy poszyciu.
Wciąż wybuchają pociski. Teraz mamy straty. Wszyscy jesteśmy otępiali, przygnębieni i wściekli. Dźwigamy, pokrywamy, przybijamy, kulimy się albo coś dźwigamy, gdy eksploduje artyleryjski granat. Most nie został trafiony, nawet przez bomby, zrzucane z małej wysokości. Ale bomby ochlapują nas, gdy spadają do wody. Czasami całe poszycie mostu jest mokre, szybko jednak schnie. Zostaje tylko kilka czerwonobrunatnych plam, wszędzie tam, gdzie trafiony został któryś z Pionierów.
Wieczorem most jest prawie ukończony. Ze zbocza brzegu toczy się czołg by przeprowadzić próbę obciążenia. Prawie równocześnie zamilkł bitewny zgiełk, milczą działa. Jesteśmy zmęczeni i mamy tylko nadzieję, że most teraz wytrzyma. Nic nie budzi takiego napięcia jak próba obciążenia. Czołg powoli wtacza się na most. Ledwo mieści się na nim na szerokość. Jedzie całkiem powoli. Kierowca sobie nie ufa. Nie miałby też wiele szans, gdyby poszło nie tak. Drewno ciężko pracuje, trzeszczy i skrzypi. Z zapartym tchem czekamy i trzymamy kciuki. Wiele jest improwizacji, zbudowane dobrze jak rzadko według reguł instrukcji, ale nikt nie wie czy podłoże trzyma nasze podpory. Pierwsze jarzmo – już czołg jest na środku, kierowca jest pewniejszy i jedzie szybciej. Teraz gąsienice bębnią o ostatnie belki, czołg zjeżdża, zawraca, wraca – szybciej, pewniej. Poszycie mostu stuka wesoło. Dowódca kiwa do nas. Brakuje jeszcze poręczy. Jest to nam obojętne. Odchodzimy bez rozkazu, powoli, zmęczeni. Idziemy do naszych kwater we wsi. Zostaje tylko mała warta.
O świcie słyszymy w półśnie pomruk ciężkich silników, nieprzerwany, silny i dumny. Dywizja maszeruje przez nasz most. Dopiero wiele godzin później także i my włączamy się do kolumny marszowej. „I a” dywizji pozdrawia nas. Potem przejeżdżamy przez nasz most. Poręczy ciągle jeszcze brakuje, ale czerwonobrunatnych plam już nie widać.
Rzadko później mówiliśmy o moście pod Caryczanką, pomimo, że było to jedno z naszych najlepszych osiągnięć podczas marszu naprzód, karta chwały można powiedzieć, nawet jeżeli trudno to było docenić nie-fachowcom. Nie była to też historia nadająca się do komunikatu specjalnego (Sondermeldung) ani dla kompanii propagandowej. Był to jednak przykład zdyscyplinowanej zaciętości, która cechowała nas, Pionierów, od zawsze, przykład oczywistości, z jaką ta zaciętość była wymagana i dawana.
Stukot poszycia mostu ucichł, przekroczyliśmy most pod Caryczanką. Nasza kompania maszeruje dalej.
Tak czy inaczej brakuje 40 kolegów…

źródłó: Sonderheft Der II Weltkrieg Pioniere – Die Deutsche Pioniertruppe von 1939-1945, str. 204, tłum. Hai